niedziela, 27 września 2015
Godzina W
Dziś o finale, o godzinie W lub 0, jeszcze wielu synonimów można użyć na okreslenie tego momentu. Bez wątpienia wszystkie ciężarówki na ten dzień czekają od momentu, kiedy usłyszą, że rośnie w nich maleńka istotka. Po tym wstępie już każdy wie, że chodzi o poród. Postaram się teraz, korzystając, iż moja latorośl śpi snem sprawiedliwego, opisać ten jakże wyczekiwany moment/ dzień.
Moja Zuzia przyszła na świat 27 sierpnia, ale pierwsze zwiastuny nadciągającego porodu miały miejsce już w poniedziałek, 24. Czy to już się zaczęło nie było dla mnie takie oczywiste, zważywszy, że byłam zaledwie dzień po terminie, niemniej po ciepłej kąpieli pojawiły się skurcze trwające coś koło 40 s i co jakieś 10 minut, no może 15 min. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez noc i pół dnia i to spowodowało, że postanowiłam jechać ddo szpitala. Ostatecznie stwierdziłam, że zrobią mi KTG i jeśli uznają, że to fałszywy alarm to odeślą mnie do domu. Zatem, gdy druga moja połowa wróciła z pracy wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do szpitala.
Zostałam zbadana na izbie przyjęć i okazało się, że rozwarcie mam zaledwie na jeden palec i szyjkę długą. Lekarz dyżurny zdecydował jednak, że do przyjęcia na porodówkę. Przyjęłam to ze stoickim spokojem. No ok -pomyślałam, a przez głowę przeszło mi, że bez Zuzi mnie nie wypuszczą... i co teraz... na porodówkę... ciekawe kiedy urodzę... Te i inne myśli krążyły po moim skołatanym mózgu jak oszalałe.
Na porodówce jak i na izbie przyjęć czekała do wypełnienia masa papierów, ale to pominę, wszak w naszym kraju papierologia jest czymś tak oczywistym, że nawet mówić o tym nie trzeba.
Podłączono mnie pod KTG i jak na ironię rozpoczęta akcja porodowa wygasła. Skurcze były, owszem, ale rzadko i liche. Dobrze, że mąż był ze mną, bo umarłabym z nudów.
Od razu stało się oczywiste, że we wtorek nie urodzę, lekarz natomiast poinfomował mnie, że zostanę jak nic się nie zadzieje to zostanę przeniesiona na patologię ciąży, ale jesli chcę to mogę się wypisać na własne żądanie. Po krótkich konsultacjach z mamą i mężem stwierdziłam, że zostaję i tak wieczorem, bo coś koło 21 po raz drugi wylądowałam na patologii ciąży.
Oczywiście położna, która mnie przyjmowała pamiętała, że już tu byłam. Powiedziała, że najprawdopodobniej będę leżała na tej samej sali co pierwszym razem, na co zaczęłam się śmiać, że wolne miejsce w tej sali to chyba na mnie czekało.
W nocy nic się nie działo, więc spałam spokojnie.
Na sali miałam dwie sympatyczne kobietki, jednej poród wywoływano, druga natomiast czekała na decyzję czy będzie rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie.
W środę dostałam pierwszą tzw. pszczółkę po badaniu ginekologicznym.
Pszczółka to lek, który ma spowodować zgładzenie szyjki macicy, mówiąc najkrócej.
Po tym nieszczęsnym zastrzyku wystąpiły u mnie pewne mało fajne symptomy, bo zaczął mi się plątać język, zrobiło mi się nieziemsko gorąco i miałam też wzmożony ślinotok. Od innych dziewczyn wiem, że mogą też wystąpić mdłości, wymioty, biegunka itp.
Środa zatem minęła pod znakiem pszczółek.
Poza standartowym KTG co kilka godzin położne przychodziły słuchać brzuchów. Tak się złożyło, że dyżur nocny miała moja ulubiona położna, więc przy okazji ucięłyśmy sobie małą pogawędkę o wygaszonej akcji porodowej itp. Kiedy jednak przyszło do słuchania brzucha okazało się, iż nie słychać tętna mojej córeczki. Od razu zostałam podłączona pod kardiotograf i okazało się, że serduszko Zuzi bije albo bardzo szybko, albo zwalnia i to bardzo. oczywiście przerażało mnie to co słyszałam, bo tu nie trzeba widzieć, żeby wiedzieć jak pracuje serce naszego maluszka. Położna kilka razy oglądała zapis z KTG, w końcu oznajmiła, że o północy zapis zostanie powtórzony i jeśli będzie zły to pójdę na porodówkę.
Prawdę mówiąc to mimo, że wiedziałam, iż prędzej czy później i tak wyląduję piętro niżej to w tym konkretnym momencie wcale nie miałam na to ochoty. Prawdę mówiąc to ta myśl nieziemsko mnie przerażała i tu wcale nie chodziło ostrach, że boję się bólu czy coś. Chodziło raczej o to, że nie miałam ochoty lądować tam w środku nocy i jeszcze w stresie, że moim dzieckiem dzieje się coś złego. Lekarz jednak stwierdził, że mała jest bardzo ruchliwa i tyle... I dobrze, mogłam spać w miarę spokojnie.
W czwartek rano zrobiono mi USG, celem zbadania przepływów, ale te okazało się, że na szczęście są w normie.
Później wizyta lekarska, na ktrej nic nie wynikło i standart przedporodowy, badanie rozwarcia i amnioskopia, czyli badanie wód płodowych.
Pomyślałam, że czeka mnie kolejny dzionek z pszczółkami i tyle. Bardziej mylić się nie mogłam...
W trakcie badania pan doktor oznajmił, że założą mi na szyjkę macicy tzw. cewnik Foley'a, popularnie zwany balonikiem. Jego zadaniem miało być powiększenie rozwarcia. Wieczorem ustrojstwo miało zostać wyjęte i po badaniu lekarz miał zdecydować co dalej. Pan doktor oznajmił mi również, że jeśli nic się nie zadzieje to w piątek pójdę na próbną oksytocynę i może wtedy maleństwo zechce przyjść na świat. Dodał też, że dobrze byłoby gdyby ów przeklęty balonik sam wypadł. Oznajmiłam wtedy wszem i wobec, że ja jeszcze tego dnia urodzę.
Obecność balonika okazała się być bardzo uciążliwa, bo dyskonfort temu towarzyszący był cholernie duży. Ból brzucha i odczuwane rozpieranie spowodowało, że ani nie dało się leżeć, ani chodzić i siedzieć też się nie dało, masakra totalna. Po jakiejś godzinie zaczęłam zanosić modły do wszystkich sił wyższych, żeby to ustrojstwo samo wypadło.
Moje gorące modły zostały wysłuchane, bo koło godziny 15, kiedy poszam się załatwić poczułam, że z paskudnym balonikiem coś się dzieje i po chwili rzeczony, przeklęty balonik wypadł, co przyjęłam z ulgą i radością, ale również z odrobiną przerażenia. Wiedziałam, że wypadnięcie balonika zwiastuje postęp w rozwarciu. Koleżanki z sali zawołały położną, a ja rozedrganym głosem oznajmiłam, że "zgubiłam balonik", na co kobietka powiedziała, że bardzo dobrze. Spytałam wtedy "co teraz?", na co ona oznajmiła, że czekamy na skurcze. W tym czasie przyjechał do mnie mąż, tak więc kiedy ogarnęło mnie mimowolne przerażenie i łzy w oczach stanęły miałam jego wsparcie, choć wiem, że on sam był równie mocno przerażony co ja, albo nawet bardziej.
Żeby nie myśleć o tym co mnie czeka poszliśmy na kawę i wtedy pojawiły się pierwsze skurcze. Nie jakieś mocne, ale jednak... co 8 minut... Nie jakieś długie... Niemniej coś tam zwiastowały i teraz pozostawało pytanie czy wygasną czy przybiorą na sile.
Uzgodniliśmy z mężem, żeby jechał do domu, a gdybym miała zejść piętro niżej to dam znać i wtedy przyjedzie.
Koło 17 poszłam pod prysznic w celu bądź to wyciszenia, bądź to nasilenia się skurczów. nasiliły się... Teraz były już co 3 minuty i trwały od 40 s i wyżej. Położna zabrrała mnie na badanie, ale stwierdziła z koleżanką, że jeszcze czekamy, bo akcja porodowa nie jest znowu taka oczywista, a jakby co daleko nie jest. Z wrażenia i z nerwów nie mogłam już jeść, tak więc kolacji prawie nie tknęłam. Koło 18 ponownie zostałam zbadana, ale nadal decyzja była taka, że czekamy.
No to czekamy, pomyślałam sobie.
Przed 19 skurcze przybrały na sile i wydłużyły się. Koleżanki z sali zaproponowały, że pójdą po położną i w końcu tak też się stało. Kolejne badanie i decyzja, że idę piętro niżej, czyli na porodówkę.
Zadzwoniłam do męża i powiedziałam, że to już. Nie wiem kto był bardziej przerażony -ja czy on.
Co do mnie to nadal się nie bałam, choć już bolało, ale jak to mówią, dupy nie urywało, a ponieważ jestem wytrzymała na ból to wytrzymywałam bez najmniejszego problemu. Podejrzewam, że ktoś mniej na ból odporny mógłby już dobrze pojękiwać, ale ja podchodziłam do sprawy na totalnym luzie, choć nie powiem, bo przerażenie było, bo wiedziałam, że jak nie tego dnia to może następnego urodzę i od tej pory zmieni się całe moje życie, a ja będę musiała przyzwyczaić się do nowej roli, do której przygotowywała mnie ciąża, ale tu już był finał i od tej pory nic nie miało być takie samo, moje życie miało zostać wywrócone do góry nogami. Owszem, czekałam na tę chwilę i jednocześnie bałam się czy dam radę wszystko ogarnąć? Czy będę tak potrafiła poukładać moje życie, żeby pogodzić wszystko, co do tej pory robiłam z wychowywaniem i opieką nad maleńkim dzieckiem? te i inne pytania towarzyszyły mi przez cały czas. A jednocześnie pragnęłam już urodzić, tak bardzo chciałam przytulić moją córeczkę, chciałam usłyszeć jej płacz, dotknąć jej maleńkiego ciałka, poczuć jej ciepło, nakarmić ją moim mlekiem.
Tak sprzeczne uczucia to nic nadzwyczajnego, radość miesza się z przerażeniem, miłość z lękiem przed nową sytuacją itp.
Na sali porodowej zostałam podłączona pod KTG i po chwili pojawił się mój małżonek, bardziej przerażony niż ja.
Miałam ogromne szczęście, bo trafiłam na cudowną położną, która odbierała poród.
Reakcja z jej strony na moją niepełnosprawność była jak najbardziej normalna i nie dane było mi odczuć, że jestem szalona czy nieodpowiedzialna
Po KTG położna zezwoliła mi na pół godzinki prysznica, tak więc skorzystałam z tej możliwości. Początkowo ciepła woda przynosiła ukojenie, ale później... masakra... zaczęło dupę urywać... Ale nadal zachowywałam spokój, przecież wiedziałam, że głaskanie to to nie będzie i z pewnością będzie boleć jeszcze bardziej.
Nie pomyliłam się, tak było, do tego jeszcze doszły bóle z krzyża i ani piłka, ani worek sako nie były w stanie pomóc, bo nijak nie dało się na nich przybrać wygodnej pozycji. Pozostawało mi więc spacerowanie po sali i rozmowy z małżonkiem, którego obecność okazała się ogromnym wsparciem.
Z minuty na minutę bolało coraz bardziej i bardziej i kiedy już wydawało mi się, że ból osiągnął apogeum to kolejny skurcz był coraz gorszy i do tego jeszcze prowokowanie podczas rzeczonego skurczu szyjki macicy przez położną, istna masakra.
Rozwarcie niestety nie powiększało się, a w związku z tym położna zaproponowała mi gaz rozweselający, który poza złagodzeniem bólu miał również wpłynąć na postępy w rozwarciu. Oczywiście zgodziłam się na to rozwiązanie, choć przyznam, że jeśli o działanie przeciwbólowe chodzi to wcale nie odczułam różnicy, ale między skurczami czułam tottalny odlot. Kręciło mi się w głowie, zrobiło mi się niemal obojętne co się ze mną dzieje, mówiąc najprościej czułam się jak naćpana, z resztą położna i mój mąż śmiali się ze mnie, że już zdążyłam się naćpać.
Gaz okazał się zbawienny, bo rozwarcie po pół godziny zaczęło postępować i to gwałtownie.
W końcu przyszedł czas na drugi okres porodu, czyli bóle parte. Mój mąż wyszedł wtedy, gdyż nie miał ochoty oglądać tego co tam się działo. W sumie ja też nie chciałam, żeby on oglądał mnie w tym momencie.
Nie będę rozpisywała się nad tą fazą porodu, bo nie ma nad czym, jedynie wspomnę, że już pod koniec nie miałam siły, dopadły mnie wątpliwości czy dam radę, czy zdobędę się na ten ostatni wysiłek... Takie surrealistyczne rozumowanie rodzącej kobiety. Cały surrealizm polega na tym, że po prostu urodzić musisz i nie ma, że nie dasz rady, tego procesu nie da się powstrzymać i każda rodząca o tym wie, a jednak gdzieś tam zwątpienie się pojawia z tyłu głowy.
Wszystko skończyło się nagle, bo położna nie uprzedziła mnie, że urodziła się główka czy coś, po prostu kiedy mała "wyskoczyła", powiedziała "i już" i wtedy moja Zuźka wydała pierwszy krzyk, a ja rozpłakałam się jak dziecko, że to koniec, że ją urodziłam, że byłam dzielna i nie histeryzowałam w trakcie porodu. Poczułam totalną ulgę i to nie tylko w brzuchu.
kangurowanie odbyło się zaraz po urodzeniu się Zuzi, za nim odcięto jej pępowinę, mała leżała na moim brzuchu i było to uczucie niesamowite. Przede wszystkim niezwykle ciepłe, maleńkie ciałko i fakt, że można już dotknąć, przytulić, pocałować, tego nie da się opisać żadnymi słowami, bo one nie oddadzą tych emocji, które towarzyszą narodziną dziecka.
Podsumowując: poród miałam raczej lekki, rodziłam jakieś 4 godziny i 27 minut, więc raczej krótko jak na pierworódkę. Zuzia ważyła 3050 g, mierzyła 52 cm i otrzymała 10 punktów w skali abgar.
Trochę przydługawy post wyszedł, a jego napisanie zajęło mi coś koło 4 dni, ale to raczej ze względu na ograniczoną ilość czasu, gdyż dziecku staram się go poświęcać jak najwięcej.
piątek, 18 września 2015
Reakcje różnych ludzi
Jakiś czas temu pisałam już o reakcji otoczenia na moją ciążę, ale teraz temat ten odświeżam w związku z pobytami w szpitalu na patologii ciąży jak i na położniczym czy sali porodowej.
Właściwie nikt nie dał mi odczuć, że decyzja o dziecku w moim wypadku to szaleństwo czy kompletny brak odpowiedzialności i wyobraźni. Oczywiście co tam sobie lekarze i położne pomyśleli to nie mam pojęcia, ale nawet gdyby sobie coś pomyśleli to albo skrzętnie to ukryli, ale to wyczułabym z pewnością, albo daliby temu wyraz w bardziej bezpośredni sposób.
Tymczasem personel medyczny odnosił się do mnie normalnie, bez żadnych zastrzeżeń. Niektóre położne zastanawiały się tylko jak robię sobie insulinę i nie omieszkały o to zapytać, na co odpowiedziałam, że tego to można się nauczyć, a ja doszłam do takiej wprawy, że mogłabym insulinę podawać zawodowo, bo robię to bezboleśnie. W sumie czasem lepiej, że ludzie pytają bezpośrednio mnie, a nie sami wysnuwają jakieś teorie z kosmosu. Pacjentki z sali też nie odniosły się do mnie negatywnie, wręcz przeciwnie, ich stosunek do mnie był bardzo pozytywny i w sytuacjach, w których potrzebowałam pomocy nie było problemu i to żadnego.
Właściwie dziwnie odnosiły się do mnie dwie dziewczyny z sali pooperacyjnej, kiedy po raz kolejny trafiłam na patologię już po porodzie, ale nie wiem czy to wynikało z negatywnego stosunku do mnie, czy raczej z ogólnej niechęci do innych ludzi, a może jeszcze z czegoś innego... Trudno teraz cokolwiek wyrokować już po fakcie i z resztą nie mnie to oceniać.
Na sali porodowej również było bez problemów, no pomijając protekcjonalne traktowanie przez ginekologa, który mnie przyjmował na oddział, ale podejrzewam, że on po prostu traktował tak każdą pacjentkę.
Tak sobie myślę, że mimo wszystko jestem ogromną szczęściarą, bo raczej rzadko zdarza się, żebym spotykała się z negatywnymi reakcjami na moją osobę czy na moją ciążę lub na posiadanie dziecka. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na taki stan rzeczy może mieć mój stosunek do życia, do mojej niepełnosprawności, której nie traktuję jako przeszkodę do realizowania moich życiowych planów. Owszem, ona sobie jest, ale nie stanowi powodu do rezygnowania z normalnego życia, z realizowania siebie i własnych marzeń.
Niepełnosprawność nie jest powodem do rezygnacji z życia, do zamknięcia się w czterech ścianach i użalania się nad sobą. Niestety wielu niepełnosprawnych tak właśnie robi i w konsekwencji stają się zgorzkniali, mają pretensje do ludzi i świata za to co ich spotkało. Nie dostrzegają, że można normalnie żyć i robić wszystko to co większość sprawnych ludzi.
Póki co kończę, bo moje dziecię domaga się jedzenia.
czwartek, 17 września 2015
Ostatnie tygodnie ciąży, krótko i zwięźle
I tak, postaram się w kilku postach opisać przemilczane miesiące, o ile moje dziecię pozwoli mi na to.
W telegraficznym skrócie przedstawię ostatnie tygodnie ciąży, jak wyglądały i jak się czułam.
Z początkiem lipca zaatakowały upały i to nieziemskie, a dla mnie był to istny koszmar. W zasadzie męczyłam się przy najprostszych czynnościach domowych, które wcześniej nie sprawiały mi żadnych trudności, tak wtedy stanowiły przeszkodę niemal nie do pokonania, ale że silna babka ze mnie to jakoś dawałam radę, zaciskałam zęby i do przodu.
W lipcu również miałam remont, który odchorowałam nawrotem alergii. Jeśli dobrze pamiętam to był to 33 tydzień ciąży, bo jeszcze miałam wtedy USG naszej kruszynki.
A ponieważ przyplątała się ta nieszczęsna cukrzyca ciążowa to wręcz czekałam na to USG. Na szczęście w badaniu wsystko było ok i okazało się, że malutka waży 2250 g co wcale nie jest jakoś mega dużo, a przecież to właśnie między innymi makrosomia, czyli nadmierna wielkość płodu jest jednym z powikłań. Po badaniu znacznie się uspokoiłam i każdy skok cukru przestawał budzić u mnie frustrację i rozpacz, że co ja mojemu maleństwu robię, ale ze mnie matka skoro już w brzuchu mu szkodzę. Odkryłam też cudowną właściwość mięty, która jakoby miała obniżać poziom cukru we krwi. Zgadza się, obniża, przetestowałam.
Pod koniec lipca mój gin wysłał mnie do szpitala na patologię ciąży. Przyczyną takiej jego decyzji był polip szyjki macicy. Gin uznał, że dobrze byłoby go usunąć przed porodem. Początkowo próbowałam wyperswadować mu to z głowy, jak to ja potrafię jeśli coś mi nie pasuje, ale przekonał mnie, że KTG zrobią i inne potrzebne badania... Ostatecznie dałam się przekonać.
Następnego dnia przyjęto mnie na oddział patologii ciąży, nadmienię, iż był to pierwszy z czterech razy pobytu w rzeczonym oddziale.
Jak na mój gust pobyt ten był bezcelowy i niepotrzebny, bo mądre grono lekarzy uznało, że polip podczas porodu sam się amputuje i nie ma sensu go teraz ruszać, bo może przedwczesny poród wywołać, albo do końca ciąży będę musiała pozostać w szpitalu. Oczywiście to nie wchodziło w grę.
KTG owszem, zrobili, jakieś inne badania też i puścili do domku i bardzo dobrze, nie zamierzałam pojawiać się już na tym oddziale. Szkoda tylko, że moje zamiary to jedno, a rzeczywistość drugie, ale o tym to już w innym poście.
W sierpniu znów dokuczyły mi upały i marzyłam węcz by rozwiązanie nastąpiło jeszcze przed terminem, ale moja córka nie miała takiego scenariusza w planach i nawet w terminie nie chciała opuszczać bezpiecznego brzuszka mamy, co wcale nie jest niczym nadzwyczajnym, bo zaledwie niewielki procent dzieci rodzi się w przewidzianym terminie. Jednak o tym kiedy i jak Zuzia przyszła na świat będzie później, tymczasem uciekam, bo dziecię coś popłakuje.
Przerywam milczenie
Bardzo długo milczałam, wiem. Cóż... końcówka ciąży lekka nie była, a i jeszcze kilka innych rzeczy po drodze miało miejsce, a to remont w domu przed porodem, a to skompletowanie wyprawki, a to inne formalności, które musiałam dopełnić w związku z przeprowadzką. Nazbierało się tego trochę, a chciałam przed porodem się ze wszystkim uporać.
Długo zastanawiałam się czy w ogóle wznowić blogową działalność i nadal nie jestem przekonana, że słusznie czynię, ale cóż... Potraktuję to jako swego rodzaju eksperyment i zobaczymy co z tego wyniknie. Muszę go też jakoś wypromować i prawdę powiedziawszy nie mam pojęcia jak do tego się zabrać.
W każdym razie postaram się pisywać bardziej regularnie i mam nadzieję, że ktoś w ogóle zechce tu zajrzeć.
czwartek, 18 czerwca 2015
Druga wizyta w poradni i insulina w tle
Wczoraj, zgodnie z ustaleniem pani doktor pojawiłam się na kolejnej wizycie.
Procedura oczywiście identyczna jak ostatnio, czyli najpierw gabinet sypatycznej pani pielęgniarki, ważenie, mierzenie ciśnienia i przegląd dzienniczka samokontroli.
Cóż... oja glikemia odrobinkę do rzyczenia pozostawiała, szczególnie ta na czczo, tak więc okazało się, iż grozi mi insulina na noc.
Szybko przetrawiłam tę myśl, ale jakoś specjalnie się tym nie przejęłam.
Pani pielęgniarka miała rację, insulina idzie w ruch.
Oczywiście obsługę pena opanowałam bardzo szybko, znakiem tego jestem pojętną uczennicą :) .
Od wczoraj zatem kłuję się już nie tylko po palcach, ale i po udach. Zastrzyk muszę zrobić o punkt 22, tak więc uciekam powoli przygotować insulinę do podania.
poniedziałek, 8 czerwca 2015
Wizyta u diabetologa
Dziś wraz z P. ) (tak odtąd będę nazywała mojego ukochanego męża) udaliśmy się do szpitala wojewódzkiego w naszym mieście.
Najpierw odstaliśmy swoje w kolejce do rejestracji, żeby pani mogła założyć mi kartę.
Czas P. miał nieco ograniczony, bo na 14.00 do pracy... No nic myślę sobie, w razie gdyby okazało się, że nie zdążę wejść do 13.30 P. pojedzie do pracy, a ja już sobie poradzę. No cóż, nie zdążyłam wejść nawet do rejestracji, w której to pani pielęgniarka ważyła, sprawdzała cukier, mierzyła ciśnienie i przeprowadzała wywiad. Oczywiście nie od razu kobitka zorientowała się, że ma do czynienia z osobą niewidomą, bo u mnie jakoś na pierwszy rzut oka jakoś to się nie rzuca.
Dodać muszę, iż pani była bardzo miła, co w naszej służbie zdrowia nie zdarza się codziennie.
Kobitka przez chwilę zastanawiała się jak nauczyć mnie obsługi zwykłego glukometru, ale w końcu doszła do wniosku, że to bez sensu. Zgodziłam się z nią bez wahania, bo ja uważam dokładnie tak samo, gdyż to ja powinnam znać pomiar cukru, żeby wiedzieć co i kiedy mogę zjeść. Co z tego, że wynik zapisze się w pamięci jak dla mnie na chwilę kiedy jestem sama nie zda to się na nic.
Okazało się jednak, iż poradnia posiada kilka glukometrów głośno mówiących, więc pani pielęgniarka stwierdziła, że jeśli pani doktor uzna, że jest konieczność udostępnienia mi tegoż magicznego sprzętu to ona mnie przeszkoli w jego użyciu i otrzymam go na czas ciąży.
Muszę również dodać, że początkowo pani pielęgniarka zastanawiała się po co ten doktor dał mi w ogóle skierowanie do diabetologa skoro wyniki nie są takie złe. Jak się okazało przeważył cukier na czczo i jak pani doktor powiedziała jest już podstawą do postawienia rozpoznania.
Oczywiście lekarka również okazała sie miła i bardzo rzeczowa a do tego zleciła jeszcze dodatkowe badania na TSH i coś jeszcze, ale tego to już mój mózg nie odnotował.
Oczywiście zrobienie wyników wiązało się z udaniem do zupełnie innego budynku, a dla mnie stanowiło to odrobinkę problem mimo białej laski, tak prawdę mówiąc w tym miejscu byłam drugi raz, przy czym pierwszy w poradniach specjalistycznych i nie miałam pojęcia gdzie znajduje się laboratorium. Jako dziecko to i owszem bywałam w tej placówce, ale to było bardzo dawno temu.
Na szczęście trafiłam na dobrych ludzi i znalazł się ktoś, kto dopomógł mi dostać się na pobieranie krwi. Powrót do poradni zapewniono mi karetką, bo pan sanitariusz stwierdził, że nie można męczyć biednej zasapanej ciężarówki.
Następnie przyuczenie w obsłudze glukometru i wizyta u przesympatycznej pani dietetyczki. Natomiast kolejna wizyta 17 czerwca, bo pani doktor stwierdziła, że musi mnie szybko widzieć.
Do domu wracałam taksówką i tu znów pomogła mi sympatyczna kobitka, z resztą jak się zgadałyśmy, że ja z cukrzycą ciążową i gdybym nie musiała to wcale nie przyjeżdżałabym w to miejsce, to okazało się, że babeczka prowadzi sklep internetowy z akcesoriami dla dzieci, co oczywiście zaowocowało wymianą numerów telefonu, gdyż ja zaoferowałam swoje usługi kiedy już urodzę maleństwo.
Generalnie wizytę uważam za udaną i mimo, iż ta tak niechciana cukrzyca jednak wystąpiła to jestem dużo spokojniejsza. I po raz kolejny uwierzyłam w dobrych ludzi, do których tak nawiasem mówiąc mam niesamowite szczęście ostatnio.
wtorek, 2 czerwca 2015
Test obciążenia glukozą, 27 tydzień ciąży
W środę tydzień temu powędrowałam do laboratorium celem zrobienia testu obciążenia glukozą.
Lekarz zlecił glukozę 75 g. Zakupiłam glukozę w aptece i z odrobiną przerażenia wyczekiwałam na wypicie tegoż przesłodkiego napoju.
Na różnych forach przeczytałam, że różne skutki wypicia tej słodyczy mogą mieć miejsce. Nie powiem, bo byłam przekonana, że mnie te przykre konsekwencje też czekają, zważywszy, że mój organizm z natury jest delikatny.
Nie było tak źle jak przypuszczałam, wypicie tego specyfiku ułatwił sok z cytrynki. Później pobrano krew po godzinie i po dwóch.
Wyniki odebrał małżonek następnego dnia i w pierwszej chwili to co mi oznajmił wbiło mnie w krzesło.
Cukier na czczo 100 mg/dl, po godzinie 164 mg/dl, a po dwóch 134 mg/dl.
Oczywiście zaraz zrobiłam to co większość, zaczęłam przeszukiwac internet. Wtedy okazało się, że moje wyniki wcale nie są takie jednoznaczne i żeby cokolwiek stwierdzić należy udać się do lekarza.
Wizytę u ginekologa miałam zaplanowaną na wczoraj, więc od dnia otrzymania wyników żyłam tak naprawdę jak na szpilkach, bo co jeśli to już jest cukrzyca? Co stanie się z moim maleństwem? czy do końca ciąży będę musiała przyjmować insulinę i stosować dietę?
Te i setki innych pytań pojawiały się w mojej głowie, a tu w międzyczasie trzeba normalnie funkcjonować, w weekend iść do szkoły, zaliczyć egzaminy, oddać prace pisemne.
Na szczęście wizyta u gina podniosła mnie na duchu. Otóż normy uległy zmianom i cukrzycy samej w sobie mogę nie mieć, ale coś na kształt stanu przedcukrzycowego. Oczywiście wizyta u diabetologa nie nie minie, być może dieta również nie, ale jestem spokojniejsza niż byłam jeszcze kilka dni temu.
czwartek, 21 maja 2015
Pierwsze ruchy
Chyba dla każdej z nas pierwsze ruchy maleństwa w brzuchu są chwilą, na którą czekamy i z pewnością której nie zapomnimy. Pierwsze ruchy dziecka można obserwować w granicach 20 tygodnia ciąży, to takie fizjologiczne, ale jak wiadomo istnieją pewne odchylenia od tej normy. Teoria jedno, a praktyka i tak pokazuje swoje.
Ja pierwsze ruchy poczułam gdzieś w połowie 18 tygodnia ciąży. Tak tak, chyba trochę za wcześnie, chyba to jeszcze nie było to. Pewnie, że mam wątpliwości czy aby to co wówczas poczułam było ruchami dziecka. Samo wrażenie trudno opisać, to trzeba po prostu poczuć. Jednak gdy tak dobrze nad tym się zastanowię to myślę, że już wtedy to mogły być właśnie ruchy. Wcześniej niczego podobnego nie odczuwałam no i później występowały one z mniejszą lub większą regularnością. Po 20 tygodniu odczuwałam je już codziennie o różnych porach.
Teraz w 26 tygodniu są one coraz bardziej odczuwalne, ale kopniaków pod żebra jeszcze nie odnotowałam, choć kopniaki w okolice wątroby to i owszem, zdarzają się.
Z mojej perspektywy to właśnie ruchy malucha stały się namacalnym dowodem, że tam jest i rośnie we mnie, takiej nieidealnej. Ja akurat na USG nic nie mogłabym zobaczyć, więc początkowo, że to we mnie rośnie to maleństwo stanowiło swojego rodzaju abstrakcję. Choć oczywiście inne namacalne dowody ciąży takie jak mdłości i wymioty mnie nie ominęły, niemniej to były tylko objawy. Wiedzieć, że ktoś mały w nas rośnie, a widzieć to czy przekonać się o tym w inny sposób to dwie różne sprawy. Ja muszę się zadowolić faktem, że moje dziecko będę poznawała głównie przez dotyk, co nie zmienia faktu, że nie będę miała o nim jakiegoś budowanego wewnątrz mojej głowy obrazu. Poza tym znajomość dziecka przez dotyk jest równie ważna, czasem wyczulone i wrażliwe dłonie znajdą to, czego nie zobaczy oko. A powszechnie wiadomo, że wyjątkowo wrażliwe dłonie wyczują nawet zmianę temperatury skóry o 1 stopień, jest to oczywiście jeden z wielu przykładów jak to ręce oczy zastępują. To jest tzw kompensacja czyli mówiąc najprościej - jest to wyrównoważenie, wyrównywanie braków np. kiedy jeden zmysł czy narząd traci swoje funkcje to następuje częściowe zastąpienie tych funkcji przez inne zmysły czy narządy. Oczywiście nie jest to czysta definicja tego terminu, bo wszak nie o terminologię tu chodzi, a o przybliżenie pewnych mechanizmów, które mogą się wytworzyć w ludzkim organiźmie. Z resztą kompensacja jest to szeroki termin i przytaczanie definicji musiałoby odbywać się z różnorakiej perspektywy.
niedziela, 17 maja 2015
Leczenie komórkami macierzystymi
Witajcie.
Moje tygodniowe milczenie spowodowane było nawałem różnej pisaniny na studia. Cóż... maj... zaliczenia... czerwiec i sesja... taka już od kilku lat norma jak dla mnie.
Dziś jednak z innej beczki, otóż chciałam poruszyć temat leczenia komórkami macierzystymi. Jak powszechnie wiadomo ten rodzaj leczenia wykorzystywany jest coraz szerzej i coraz więcej osób z różnymi schorzeniami łapie się tej metody. W wielu wypadkach jest to ostatnia dla nich deska ratunku.
Ostatnio przeczytałam o leczeniu niektórych schorzeń narządu wzroku, a mianowicie chodzi o nerw wzrokowy m. in. jego zanik czy hipoplazję.
Przeczytałam, że wielu rodziców zdecydowało się na ten rodzaj terapii, problem tylko w tym, że głównie wykonuje się ją w Chinach. Oczywiście to wiąże się z ogromnymi kosztami, ale umówmy się, każdy rodzic zrobi wszystko, żeby pomóc swojemu dziecku. Nadzieje jakie z tym wiążą są oczywiście ogromne, ale na ile terapia jest skuteczna? Cóż, zapewne potrzeba ogromnej wiedzy, żeby sobie na to pytanie odpowiedzieć tak w stu procentach, że metoda jest skuteczna i daje pozytywne efekty. Druga sprawa, że tak prawdę mówiąc to nigdy nie możemy mieć stu procent pewności, że dany sposób leczenia odniesie porządany skutek.
Ja osobiście od jakiegoś czasu zastanawiam się nad tym sposobem leczenia, niemniej im więcej czytam tym mam większe wątpliwości. Moim skromnym zdaniem trzeba bardzo głęboko rozważyć kwestię leczenia komórkami macierzystymi, a raczej kliniką, w której zabieg będzie przebiegał. Nie mamy pewności skąd pochodzą przeznaczone dla nas komórki, w jaki sposób były przechowywane i transportowane.
Nie jestem osobą, która jest przeciwna stosowaniu tej metody leczenia, niemniej w Chinach zabiegowi nie poddałabym się. Poniekąd przeważają tu też względy etyczne, przecież nie mam pewności, że nie pochodzą one z embrionu, bo wiadomo, że te embrionalne mają największą zdolność do kształtowania się w nową tkankę i są najbardziej uniwersalne. Poza tym nie chciałabym zbierać pieniędzy na takie leczenie i już po zabiegu nie zauważyć żadnych efektów, bo jak dla mnie równałoby się to z kasą wyrzuconą w błoto, która mogłaby posłużyć lepiej komuś innemu. Inna sprawa, że jestem zbyt honorowa, żeby o coś dla siebie prosić i to jest chyba mój główny problem.
Cóż, temat zapewne wart jest zgłębiania, interesowania się. Miło byłoby jednak poczytać konkretne artykuły w pismach medycznych, niestety takich zbyt wielu nie ma, więc pozostaje albo zadowolić się tym co jest już wiadome, albo po prostu poczekać na jakikolwiek progres w tym kierunku.
poniedziałek, 11 maja 2015
A co na to otoczenie?
Dwa dni milczenia spowodowane były zjazdem na studiach, całe 2 dni na wykładach, gdzie wtłaczają ci do głów różne mądrości. Do mojej głowy wkłada się wiedzę jak wychować i wykształcić nasze pociechy. Ale do rzeczy.
Nie jestem osobą, która jakoś szczególnie przejmowałaby się tym co ludzie powiedzą, tak więc reakcja otoczenia na moją ciążę nie obeszła mnie jakoś znacznie. Prawdę mówiąc to nikt w prost nie dał mi do zrozumienia, że decydowanie się na dziecko w moim wypadku to czyste szaleństwo itp. No jakże miłe zaskoczenie. Trochę moja ironia tu wychodzi.
No może raz czy dwa spotkałam się z dziwnymi reakcjami. Pierwszy raz gdy jakoś w 7 tygodniu ciąży udałam się z krwawieniem do szpitala. Pan doktor, który mnie badał zapytał wtedy "ale pani naprawdę nic nie widzi?" już chciałam odpowiedzieć z sobie tylko znanym sarkazmem "ależ skąd, ja tylko udaję". Ugryzłam się jednak w język. Ta właśnie reakcja lekarza została mi w pamięci. Nie przejęłam się tym rzecz jasna.
Raz ktoś zapytał jak sobie poradzę z kąpaniem, ubieraniem i karmieniem. To chyba była jakaś koleżanka z uczelni. Cóż, odpowiedziałam jej, że normalnie, choć przyznam, że pierwszej kąpieli to cholernie się boję no i trochę dostawiania do piersi na początek też się obawiam, ale ubieraniem i przewijaniem specjalnie się nie martwię, bo jakąś tam praktykę już mam, co prawda na dzieciach mojej siostry, ale zawsze... Prawda też jest taka, że jako masażysta muszę mieć bardzo pewne ręce i manualnie bardzo sprawne, tak więc zawierzam tym moim rękom, bo one będą w pewnym sensie robiły mi za oczy i to dotyk w dużej mierze będzie musiał odbierać wszelkie niepokojące sygnały płynące od maleństwa.
Teraz kwestie rodziców, jednych jak i drugich. Oczywiście początkowo moi się przerazili, ale mama później doszła do wniosku, że nakarmić nakarmię, przebrać przebiorę i wykąpię, ale najtrudniejszy będzie początek. Nie mogę się z nią nie zgodzić, początek będzie trudny, ale trzeba patrzeć pozytywnie, obawy będą, to normalne, u każdej kobiety są, ale nie mogą one przesłaniać radości i szczęścia jakie daje nowo narodzone dziecko. Rodzina męża była nieco bardziej przerażona, ale teść stwierdził, że nie ja pierwsza i nieostatnia, poza tym w końcu nie jestem sama, więc w czym problem. To fakt, mam ogromne wsparcie w moim mężu i jestem pewna, że we dwoje damy sobie radę z naszą aleńką córeczką.
Dziś byłam u lekarza i wszystko jest w porządku, mała rozwija się prawidłowo, tylko mój polip jest i tkwi niewzruszenie i wcale nie ma zamiaru się ewakuować, ale już tyle ze mną jest, bo od początku ciąży to niech tam póki co jeszcze siedzi, a po 30 tygodniu będziemy się zastanawiać co z nim począć. Najprawdopodobniej jednak czeka mnie usunięcie tegoż paskudnego tworu. Póki co przede mną test tolerancji glukozy 75 g na samą myśl robi mi się niedobrze, ale jak mus to mus, trzeba to przeżyć i tyle. Dla zdrowia maluszka można znieść wszystko, więc i ta glukoza straszna nie będzie.
piątek, 8 maja 2015
Badania prenatalne
Na te badania kierowane są przede wszystkim kobiety po 35 roku życia albo te, u których istnieje prawdopodobieństwo wystąpienia wad genetycznych u płodu. Natomiast te kobiety, które się do refundowanych badań nie kwalifikują muszą zapłacić. Tam gdzie ja robiłam te badania cena wynosiła 350 zł.
Ja jednak okazałam się być szczęściarą, bo w poradni panie zdecydowały, że wada wzroku i inne gdzieś tam przebyte dolegliwości mogą być przyczyną do zakwalifikowania mnie do badań na fundusz i tak też się stało, czyli 3,5 stówki zostało w naszej kieszeni.
Osobiście dość długo nosiłam się z podjęciem decyzji o tych badaniach, ale koniec końców zdecydowałam, że je zrobię. Chodziło mi rzecz jasna o mój własny spokój, bo w innym wypadku zastanawiałabym się czy z dzidziusiem wszystko jest w porządku.
W Polsce proponuje się w pierwszej kolejności badania nieinwazyjne, dopiero gdy istnieją wskazania kieruje się kobiety na badania inwazyjne (amniopunkcja).
Do nieinwazyjnych badań należy USG genetyczne i biochemiczna analiza krwi matki.
W USG badana jest przezierność karkowa i obecność kości nosowej, natomiast we krwi określa się zawartość PAPP-P oraz wolnej gonadotropiny kosmówkowej. Prawdopodobieństwo wykrycia zespołu Downa, Patau i Edwarda wynosi 95% więc jest wysokie.
Moje badanie odbyło się 11 lutego, a byłam wtedy w 11 tygodniu ciąży i co tu dużo kryć, odrobinkę stres mnie zżerał, czy aby moje maleństwo na pewno jest zdrowe. Oczywiście zakładałam wariant pozytywny, niemniej obawy wypływały z podświadomości niewielkimi strużkami. Na szczęście maleństwo na tamtą chwilę rozwijało się prawidłowo.
Datę USG połówkowego natomiast wyznaczono na 16 kwietnia czyli wypadła ona w 21 tygodniu ciąży. Tu przede wszystkim bada się serduszko maluszka, oraz robi różne pomiary np. kości udowej itp. I tu również wszystko okazało się być dobrze więc tylko się cieszyć.
Kolejna ważna dla wielu rodziców kwestia to płeć dziecka, którą lekarz może już określić, jeśli maluch pozwoli na to rzecz jasna. Dla mnie była to równie ważna kwestia, choć z pewnością nie najważniejsza. Nasz maluch w przeciwieństwie do jego rodzicielki nie wykazał się przekornością i pokazał co tam ukrywa przed nami. Okazało się, że noszę dziewczynkę, a tego co lekarz wtedy powiedział nie zapomnę, więc pozwolę sobie zacytować: „no jajek to ja tu nie widzę”. Wygląda więc na to, że moje wewnętrzne przeczucie okazało się słuszne, bo od samego niemal początku czułam, że to jest córeczka.
Na tym będę kończyć, bo druga połowa niedługo z pracy wraca i wypadałoby ciepły obiad mężowi podać.
czwartek, 7 maja 2015
Klasyczne dolegliwości ciążowe
Mdłości i wymioty, bo te właśnie mam na myśli mówiąc o klasycznych dolegliwościach ciążowych zaczęły mnie męczyć coś koło dwóch dni przed sylwestrem. Wtedy jeszcze chodziłam do pracy i muszę przyznać, że było ciężko wytrwać. Dolegliwości te jednak ustąpiły i w zasadzie nie pojawiły się przez jakieś 2 tygodnie, po to by zaatakować ze zdwojoną siłą koło 7 stycznia plus minus.
A ponieważ z natury organizm mam bardzo delikatny, toteż byłam niemal pewna, że to pozorny spokój i nie pomyliłam się. Jak już wyżej wspomniałam wszystko powróciło.
Stan takich ciężkich wymiotów utrzymywał się koło 6 tygodni, gdzie każdy poranek zaczynałam… Nie będę więcej mówić jak go zaczynałam, bo łatwo się domyśleć. Oczywiście nie ograniczały się one tylko do poranków, bo były takie dni gdzie trwały niemal całą dobę albo pojawiały się o różnych porach.
Koło 13 tygodnia stan uporczywy minął jak ręką odjął, dzień wcześniej przeszłam mękę, a tu kolejnego dnia był spokój niemal całkowity. Jeszcze do 20 tygodnia zdarzały się trudniejsze momenty, ale to już raczej rzadko.
Kolejna dolegliwość ciążowa związana z I trymestrem ciąży to wrażliwość na zapachy. Mnie szczególnie drażniły męskie perfumy i mój mąż mógł zapomnieć, że będzie ładnie pachniał. Najgorzej działały na mnie perfumy Calvina Kleina eternity, które o ironio, kupiłam mężowi na urodziny. Kolejny drażniący zapach to płyn do płukania tkanin, na samą myśl o tym zapachu jeszcze teraz robi mi się niedobrze.
Jeśli natomiast o jedzenie chodzi to nie mogłam jeść szpinaku, warzyw na patelni i niczego co zawierałoby zioła prowansalskie. Na szczęście ten stan minął, choć warzywa na patelnię nadal przyprawiają mnie o mdłości.
I to chyba na tyle co nękało mnie w I trymestrze.
Teraz trochę o sposobach radzenia sobie z mdłościami i wymiotami, oczywiście napiszę z własnego doświadczenia.
Zacznę od tego, że metody przeze mnie stosowane działały krótko niestety i po kilku dniach zwyczajnie musiałam szukać czegoś nowego.
Pierwsze co pomagało to herbata miętowa, z resztą ją do dziś piję jak tylko oczy otworzę. Takie moje poranne must have, żebym przetrwać mogła.
Metoda niewstawania z pustym żołądkiem sprawdzała się słabo, bo jak się do pracy wstawało przed 5 rano to trudno budzić się pół godziny wcześniej i pogryzać krakersa.
Najskuteczniejszy okazał się napar z tartego imbiru, który po tygodniu zwyczajnie mi obrzydł i teraz odnoszę się raczej z dużą rezerwą do korzenia mandragory, jak imbir zwykł nazywać mój mąż.
Cóż, na tym zakończę, następna notka będzie o badaniach prenatalnych i USG genetycznym.
Początki
Macierzyństwo to całkiem normalna sprawa, niemniej decyzja o nim powinna zapaść świadomie i z rozważeniem idących za nim konsekwencji. Mam tu na myśli nie tylko osoby, które mogą predestynować do roli rodzica bez żadnych zastrzeżeń. Bycie matką czy ojcem jest pragnieniem niemal każdego z nas i nieważne czy jesteś w pełni sprawny czy też nie.
Nie da się jednak ukryć, że rodzicielstwo osoby z niepełnosprawnością będzie zdecydowanie trudniejsze, co jednak nie oznacza, że uboższe czy gorsze.
Niestety muszę przyznać, że nasze społeczeństwo patrzy na osoby z wszelakimi niepełnosprawnościami, które bądź to chcą, bądź to już są rodzicami z dozą dezaprobaty i uważa, iż to kaprys tychże osób, bo poniekąd one same są jak dzieci. A zatem jedyne wyjście to choć spróbować zmienić ten stereotyp w społeczeństwie i uświadomić, że rodzicielstwo osób niepełnosprawnych nie jest ani kaprysem, a jest takie samo w zasadzie.
Nadmienić jednak muszę, że każda niepełnosprawność generuje dostosowane do jej rodzaju potrzeby i trudności, które trzeba obejść/przeskoczyć :) tak więc ja będę pisała z perspektywy osoby niewidomej/niedowidzącej i mam cichutką nadzieję, że robię to po coś, że dzięki temu społeczeństwo zacznie patrzeć przychylniej na bycie rodzicem niepełnosprawnym, a w moim wypadku mamą.
Ok, czas przejść do meritum. :)
W zasadzie kiedy robiłam test ciążowy to nie po to by ową ciążę potwierdzić, a raczej po to by ją wykluczyć. Mąż zakupił w aptece test, no i zrobiłam go. Później zaczęły się nerwowe 3 minuty w których należało wyczekiwać pojawienia się drugiej kreski. Były to bardzo długie minuty dla nas obojga.
W końcu mąż oznajmił, że są dwie, ale ta druga taka raczej słaba.
Jest druga kreska... słaba... ale jest... Boże jestem w ciąży... Ale przecież...
Szok i niedowierzanie, a za chwilę radość. W takiej właśnie kolejności wzięły górę emocje. Do dziś to pamiętam i raczej nie zapomnę, bo jestem w 24 tygodniu ciąży i te emocje nadal są dla mnie takie jakby to było wczoraj.
No to sobie prezent na Bożenarodzenie zrobiliśmy.
Kolejna sprawa to wybór ginekologa, ale tym zajęłam się kiedy emocje odrobinkę opadły.
Ja osobiście nie miałam z tym większego problemu, choć znam mnóstwo przypadków gdzie ginekolog traktuje niepełnosprawną pacjentkę jak zjawisko, a już o prowadzeniu ciąży to albo nie chce słyszeć, albo wynajduje setki powodów, dla których ciąża u takiej kobiety nie ma racji bytu. Cóż, wydawać mogłoby się, że lekarze powinni mieć nieco szersze spojrzenie na pewne sprawy, niestety można się rozczarować.
Jak wyżej wspomniałam ja nie miałam problemu, a lekarz, którego wybrałam okazał się przychylny i bez problemu zgodził się na prowadzenie ciąży. Co sobie pomyślał to nie mam pojęcia, ale ponieważ mam wysoko rozwiniętą intuicję to wyczułabym negatywne nastawienie wobec mojej osoby.
Na dziś zakończę mój wywód, bo niedługo osiągnie on rozmiar papieru toaletowego i absolutnie nikt nie będzie miał ochoty tego czytać :) wbrew pozorom to niełatwo opisać 23 minione tygodnie w zwięzły sposób, dlatego proszę o wyrozumiałość drogich czytelników.
Na koniec dodam (wiem, że post jest dość haotyczny, wybaczcie więc...), że nad decyzją o blogu zastanawiałam się dość długo, bo aż całe 5 miesięcy z okładem.
Nie da się jednak ukryć, że rodzicielstwo osoby z niepełnosprawnością będzie zdecydowanie trudniejsze, co jednak nie oznacza, że uboższe czy gorsze.
Niestety muszę przyznać, że nasze społeczeństwo patrzy na osoby z wszelakimi niepełnosprawnościami, które bądź to chcą, bądź to już są rodzicami z dozą dezaprobaty i uważa, iż to kaprys tychże osób, bo poniekąd one same są jak dzieci. A zatem jedyne wyjście to choć spróbować zmienić ten stereotyp w społeczeństwie i uświadomić, że rodzicielstwo osób niepełnosprawnych nie jest ani kaprysem, a jest takie samo w zasadzie.
Nadmienić jednak muszę, że każda niepełnosprawność generuje dostosowane do jej rodzaju potrzeby i trudności, które trzeba obejść/przeskoczyć :) tak więc ja będę pisała z perspektywy osoby niewidomej/niedowidzącej i mam cichutką nadzieję, że robię to po coś, że dzięki temu społeczeństwo zacznie patrzeć przychylniej na bycie rodzicem niepełnosprawnym, a w moim wypadku mamą.
Ok, czas przejść do meritum. :)
W zasadzie kiedy robiłam test ciążowy to nie po to by ową ciążę potwierdzić, a raczej po to by ją wykluczyć. Mąż zakupił w aptece test, no i zrobiłam go. Później zaczęły się nerwowe 3 minuty w których należało wyczekiwać pojawienia się drugiej kreski. Były to bardzo długie minuty dla nas obojga.
W końcu mąż oznajmił, że są dwie, ale ta druga taka raczej słaba.
Jest druga kreska... słaba... ale jest... Boże jestem w ciąży... Ale przecież...
Szok i niedowierzanie, a za chwilę radość. W takiej właśnie kolejności wzięły górę emocje. Do dziś to pamiętam i raczej nie zapomnę, bo jestem w 24 tygodniu ciąży i te emocje nadal są dla mnie takie jakby to było wczoraj.
No to sobie prezent na Bożenarodzenie zrobiliśmy.
Kolejna sprawa to wybór ginekologa, ale tym zajęłam się kiedy emocje odrobinkę opadły.
Ja osobiście nie miałam z tym większego problemu, choć znam mnóstwo przypadków gdzie ginekolog traktuje niepełnosprawną pacjentkę jak zjawisko, a już o prowadzeniu ciąży to albo nie chce słyszeć, albo wynajduje setki powodów, dla których ciąża u takiej kobiety nie ma racji bytu. Cóż, wydawać mogłoby się, że lekarze powinni mieć nieco szersze spojrzenie na pewne sprawy, niestety można się rozczarować.
Jak wyżej wspomniałam ja nie miałam problemu, a lekarz, którego wybrałam okazał się przychylny i bez problemu zgodził się na prowadzenie ciąży. Co sobie pomyślał to nie mam pojęcia, ale ponieważ mam wysoko rozwiniętą intuicję to wyczułabym negatywne nastawienie wobec mojej osoby.
Na dziś zakończę mój wywód, bo niedługo osiągnie on rozmiar papieru toaletowego i absolutnie nikt nie będzie miał ochoty tego czytać :) wbrew pozorom to niełatwo opisać 23 minione tygodnie w zwięzły sposób, dlatego proszę o wyrozumiałość drogich czytelników.
Na koniec dodam (wiem, że post jest dość haotyczny, wybaczcie więc...), że nad decyzją o blogu zastanawiałam się dość długo, bo aż całe 5 miesięcy z okładem.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)