niedziela, 27 września 2015

Godzina W

Dziś o finale, o godzinie W lub 0, jeszcze wielu synonimów można użyć na okreslenie tego momentu. Bez wątpienia wszystkie ciężarówki na ten dzień czekają od momentu, kiedy usłyszą, że rośnie w nich maleńka istotka. Po tym wstępie już każdy wie, że chodzi o poród. Postaram się teraz, korzystając, iż moja latorośl śpi snem sprawiedliwego, opisać ten jakże wyczekiwany moment/ dzień. Moja Zuzia przyszła na świat 27 sierpnia, ale pierwsze zwiastuny nadciągającego porodu miały miejsce już w poniedziałek, 24. Czy to już się zaczęło nie było dla mnie takie oczywiste, zważywszy, że byłam zaledwie dzień po terminie, niemniej po ciepłej kąpieli pojawiły się skurcze trwające coś koło 40 s i co jakieś 10 minut, no może 15 min. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez noc i pół dnia i to spowodowało, że postanowiłam jechać ddo szpitala. Ostatecznie stwierdziłam, że zrobią mi KTG i jeśli uznają, że to fałszywy alarm to odeślą mnie do domu. Zatem, gdy druga moja połowa wróciła z pracy wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do szpitala. Zostałam zbadana na izbie przyjęć i okazało się, że rozwarcie mam zaledwie na jeden palec i szyjkę długą. Lekarz dyżurny zdecydował jednak, że do przyjęcia na porodówkę. Przyjęłam to ze stoickim spokojem. No ok -pomyślałam, a przez głowę przeszło mi, że bez Zuzi mnie nie wypuszczą... i co teraz... na porodówkę... ciekawe kiedy urodzę... Te i inne myśli krążyły po moim skołatanym mózgu jak oszalałe. Na porodówce jak i na izbie przyjęć czekała do wypełnienia masa papierów, ale to pominę, wszak w naszym kraju papierologia jest czymś tak oczywistym, że nawet mówić o tym nie trzeba. Podłączono mnie pod KTG i jak na ironię rozpoczęta akcja porodowa wygasła. Skurcze były, owszem, ale rzadko i liche. Dobrze, że mąż był ze mną, bo umarłabym z nudów. Od razu stało się oczywiste, że we wtorek nie urodzę, lekarz natomiast poinfomował mnie, że zostanę jak nic się nie zadzieje to zostanę przeniesiona na patologię ciąży, ale jesli chcę to mogę się wypisać na własne żądanie. Po krótkich konsultacjach z mamą i mężem stwierdziłam, że zostaję i tak wieczorem, bo coś koło 21 po raz drugi wylądowałam na patologii ciąży. Oczywiście położna, która mnie przyjmowała pamiętała, że już tu byłam. Powiedziała, że najprawdopodobniej będę leżała na tej samej sali co pierwszym razem, na co zaczęłam się śmiać, że wolne miejsce w tej sali to chyba na mnie czekało. W nocy nic się nie działo, więc spałam spokojnie. Na sali miałam dwie sympatyczne kobietki, jednej poród wywoływano, druga natomiast czekała na decyzję czy będzie rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie. W środę dostałam pierwszą tzw. pszczółkę po badaniu ginekologicznym. Pszczółka to lek, który ma spowodować zgładzenie szyjki macicy, mówiąc najkrócej. Po tym nieszczęsnym zastrzyku wystąpiły u mnie pewne mało fajne symptomy, bo zaczął mi się plątać język, zrobiło mi się nieziemsko gorąco i miałam też wzmożony ślinotok. Od innych dziewczyn wiem, że mogą też wystąpić mdłości, wymioty, biegunka itp. Środa zatem minęła pod znakiem pszczółek. Poza standartowym KTG co kilka godzin położne przychodziły słuchać brzuchów. Tak się złożyło, że dyżur nocny miała moja ulubiona położna, więc przy okazji ucięłyśmy sobie małą pogawędkę o wygaszonej akcji porodowej itp. Kiedy jednak przyszło do słuchania brzucha okazało się, iż nie słychać tętna mojej córeczki. Od razu zostałam podłączona pod kardiotograf i okazało się, że serduszko Zuzi bije albo bardzo szybko, albo zwalnia i to bardzo. oczywiście przerażało mnie to co słyszałam, bo tu nie trzeba widzieć, żeby wiedzieć jak pracuje serce naszego maluszka. Położna kilka razy oglądała zapis z KTG, w końcu oznajmiła, że o północy zapis zostanie powtórzony i jeśli będzie zły to pójdę na porodówkę. Prawdę mówiąc to mimo, że wiedziałam, iż prędzej czy później i tak wyląduję piętro niżej to w tym konkretnym momencie wcale nie miałam na to ochoty. Prawdę mówiąc to ta myśl nieziemsko mnie przerażała i tu wcale nie chodziło ostrach, że boję się bólu czy coś. Chodziło raczej o to, że nie miałam ochoty lądować tam w środku nocy i jeszcze w stresie, że moim dzieckiem dzieje się coś złego. Lekarz jednak stwierdził, że mała jest bardzo ruchliwa i tyle... I dobrze, mogłam spać w miarę spokojnie. W czwartek rano zrobiono mi USG, celem zbadania przepływów, ale te okazało się, że na szczęście są w normie. Później wizyta lekarska, na ktrej nic nie wynikło i standart przedporodowy, badanie rozwarcia i amnioskopia, czyli badanie wód płodowych. Pomyślałam, że czeka mnie kolejny dzionek z pszczółkami i tyle. Bardziej mylić się nie mogłam... W trakcie badania pan doktor oznajmił, że założą mi na szyjkę macicy tzw. cewnik Foley'a, popularnie zwany balonikiem. Jego zadaniem miało być powiększenie rozwarcia. Wieczorem ustrojstwo miało zostać wyjęte i po badaniu lekarz miał zdecydować co dalej. Pan doktor oznajmił mi również, że jeśli nic się nie zadzieje to w piątek pójdę na próbną oksytocynę i może wtedy maleństwo zechce przyjść na świat. Dodał też, że dobrze byłoby gdyby ów przeklęty balonik sam wypadł. Oznajmiłam wtedy wszem i wobec, że ja jeszcze tego dnia urodzę. Obecność balonika okazała się być bardzo uciążliwa, bo dyskonfort temu towarzyszący był cholernie duży. Ból brzucha i odczuwane rozpieranie spowodowało, że ani nie dało się leżeć, ani chodzić i siedzieć też się nie dało, masakra totalna. Po jakiejś godzinie zaczęłam zanosić modły do wszystkich sił wyższych, żeby to ustrojstwo samo wypadło. Moje gorące modły zostały wysłuchane, bo koło godziny 15, kiedy poszam się załatwić poczułam, że z paskudnym balonikiem coś się dzieje i po chwili rzeczony, przeklęty balonik wypadł, co przyjęłam z ulgą i radością, ale również z odrobiną przerażenia. Wiedziałam, że wypadnięcie balonika zwiastuje postęp w rozwarciu. Koleżanki z sali zawołały położną, a ja rozedrganym głosem oznajmiłam, że "zgubiłam balonik", na co kobietka powiedziała, że bardzo dobrze. Spytałam wtedy "co teraz?", na co ona oznajmiła, że czekamy na skurcze. W tym czasie przyjechał do mnie mąż, tak więc kiedy ogarnęło mnie mimowolne przerażenie i łzy w oczach stanęły miałam jego wsparcie, choć wiem, że on sam był równie mocno przerażony co ja, albo nawet bardziej. Żeby nie myśleć o tym co mnie czeka poszliśmy na kawę i wtedy pojawiły się pierwsze skurcze. Nie jakieś mocne, ale jednak... co 8 minut... Nie jakieś długie... Niemniej coś tam zwiastowały i teraz pozostawało pytanie czy wygasną czy przybiorą na sile. Uzgodniliśmy z mężem, żeby jechał do domu, a gdybym miała zejść piętro niżej to dam znać i wtedy przyjedzie. Koło 17 poszłam pod prysznic w celu bądź to wyciszenia, bądź to nasilenia się skurczów. nasiliły się... Teraz były już co 3 minuty i trwały od 40 s i wyżej. Położna zabrrała mnie na badanie, ale stwierdziła z koleżanką, że jeszcze czekamy, bo akcja porodowa nie jest znowu taka oczywista, a jakby co daleko nie jest. Z wrażenia i z nerwów nie mogłam już jeść, tak więc kolacji prawie nie tknęłam. Koło 18 ponownie zostałam zbadana, ale nadal decyzja była taka, że czekamy. No to czekamy, pomyślałam sobie. Przed 19 skurcze przybrały na sile i wydłużyły się. Koleżanki z sali zaproponowały, że pójdą po położną i w końcu tak też się stało. Kolejne badanie i decyzja, że idę piętro niżej, czyli na porodówkę. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam, że to już. Nie wiem kto był bardziej przerażony -ja czy on. Co do mnie to nadal się nie bałam, choć już bolało, ale jak to mówią, dupy nie urywało, a ponieważ jestem wytrzymała na ból to wytrzymywałam bez najmniejszego problemu. Podejrzewam, że ktoś mniej na ból odporny mógłby już dobrze pojękiwać, ale ja podchodziłam do sprawy na totalnym luzie, choć nie powiem, bo przerażenie było, bo wiedziałam, że jak nie tego dnia to może następnego urodzę i od tej pory zmieni się całe moje życie, a ja będę musiała przyzwyczaić się do nowej roli, do której przygotowywała mnie ciąża, ale tu już był finał i od tej pory nic nie miało być takie samo, moje życie miało zostać wywrócone do góry nogami. Owszem, czekałam na tę chwilę i jednocześnie bałam się czy dam radę wszystko ogarnąć? Czy będę tak potrafiła poukładać moje życie, żeby pogodzić wszystko, co do tej pory robiłam z wychowywaniem i opieką nad maleńkim dzieckiem? te i inne pytania towarzyszyły mi przez cały czas. A jednocześnie pragnęłam już urodzić, tak bardzo chciałam przytulić moją córeczkę, chciałam usłyszeć jej płacz, dotknąć jej maleńkiego ciałka, poczuć jej ciepło, nakarmić ją moim mlekiem. Tak sprzeczne uczucia to nic nadzwyczajnego, radość miesza się z przerażeniem, miłość z lękiem przed nową sytuacją itp. Na sali porodowej zostałam podłączona pod KTG i po chwili pojawił się mój małżonek, bardziej przerażony niż ja. Miałam ogromne szczęście, bo trafiłam na cudowną położną, która odbierała poród. Reakcja z jej strony na moją niepełnosprawność była jak najbardziej normalna i nie dane było mi odczuć, że jestem szalona czy nieodpowiedzialna Po KTG położna zezwoliła mi na pół godzinki prysznica, tak więc skorzystałam z tej możliwości. Początkowo ciepła woda przynosiła ukojenie, ale później... masakra... zaczęło dupę urywać... Ale nadal zachowywałam spokój, przecież wiedziałam, że głaskanie to to nie będzie i z pewnością będzie boleć jeszcze bardziej. Nie pomyliłam się, tak było, do tego jeszcze doszły bóle z krzyża i ani piłka, ani worek sako nie były w stanie pomóc, bo nijak nie dało się na nich przybrać wygodnej pozycji. Pozostawało mi więc spacerowanie po sali i rozmowy z małżonkiem, którego obecność okazała się ogromnym wsparciem. Z minuty na minutę bolało coraz bardziej i bardziej i kiedy już wydawało mi się, że ból osiągnął apogeum to kolejny skurcz był coraz gorszy i do tego jeszcze prowokowanie podczas rzeczonego skurczu szyjki macicy przez położną, istna masakra. Rozwarcie niestety nie powiększało się, a w związku z tym położna zaproponowała mi gaz rozweselający, który poza złagodzeniem bólu miał również wpłynąć na postępy w rozwarciu. Oczywiście zgodziłam się na to rozwiązanie, choć przyznam, że jeśli o działanie przeciwbólowe chodzi to wcale nie odczułam różnicy, ale między skurczami czułam tottalny odlot. Kręciło mi się w głowie, zrobiło mi się niemal obojętne co się ze mną dzieje, mówiąc najprościej czułam się jak naćpana, z resztą położna i mój mąż śmiali się ze mnie, że już zdążyłam się naćpać. Gaz okazał się zbawienny, bo rozwarcie po pół godziny zaczęło postępować i to gwałtownie. W końcu przyszedł czas na drugi okres porodu, czyli bóle parte. Mój mąż wyszedł wtedy, gdyż nie miał ochoty oglądać tego co tam się działo. W sumie ja też nie chciałam, żeby on oglądał mnie w tym momencie. Nie będę rozpisywała się nad tą fazą porodu, bo nie ma nad czym, jedynie wspomnę, że już pod koniec nie miałam siły, dopadły mnie wątpliwości czy dam radę, czy zdobędę się na ten ostatni wysiłek... Takie surrealistyczne rozumowanie rodzącej kobiety. Cały surrealizm polega na tym, że po prostu urodzić musisz i nie ma, że nie dasz rady, tego procesu nie da się powstrzymać i każda rodząca o tym wie, a jednak gdzieś tam zwątpienie się pojawia z tyłu głowy. Wszystko skończyło się nagle, bo położna nie uprzedziła mnie, że urodziła się główka czy coś, po prostu kiedy mała "wyskoczyła", powiedziała "i już" i wtedy moja Zuźka wydała pierwszy krzyk, a ja rozpłakałam się jak dziecko, że to koniec, że ją urodziłam, że byłam dzielna i nie histeryzowałam w trakcie porodu. Poczułam totalną ulgę i to nie tylko w brzuchu. kangurowanie odbyło się zaraz po urodzeniu się Zuzi, za nim odcięto jej pępowinę, mała leżała na moim brzuchu i było to uczucie niesamowite. Przede wszystkim niezwykle ciepłe, maleńkie ciałko i fakt, że można już dotknąć, przytulić, pocałować, tego nie da się opisać żadnymi słowami, bo one nie oddadzą tych emocji, które towarzyszą narodziną dziecka. Podsumowując: poród miałam raczej lekki, rodziłam jakieś 4 godziny i 27 minut, więc raczej krótko jak na pierworódkę. Zuzia ważyła 3050 g, mierzyła 52 cm i otrzymała 10 punktów w skali abgar. Trochę przydługawy post wyszedł, a jego napisanie zajęło mi coś koło 4 dni, ale to raczej ze względu na ograniczoną ilość czasu, gdyż dziecku staram się go poświęcać jak najwięcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz